Pod koniec lutego 2003r. wraz z dwójką moich bliskich przyjaciół Martyną Wojciechowską – dziennikarką TVN oraz Dariuszem Prosińskim – fotoreporterem TVN wyruszyliśmy na najwyższy szczyt w Afryce – Kilimandżaro. Podróż ta jest drugim etapem realizowanego przez nas wspólnie projektu – zdobycia Korony Ziemi (rok wcześniej wspięliśmy się na Mont Blanc – najwyższy szczyt Alp).
Ubiór – pierwszy dylemat już przy starcie: – 50C w Warszawie + 280C w Nairobi.
DZIEŃ 1
Z lotniska odbiera nas matatu (bus) firmy turystycznej, która organizuje nam wyprawę. Spacer po mieście i nocleg w hotelu znajdującym się w części miasta poza bezpieczną granicą, którą wyznacza River Road. Tu wazungu (biały) jest egzotyką, a mile pożądany jest tylko jego sprzęt. Sniadanie i wyjazd z Nairobi – żegnamy Kenię. Wjeżdżamy do Tanzanii. Miejsce docelowe Moshi – Brama do Kilimandżaro. Są tacy, co twierdzą, że na tą górę wchodzą emeryci, nie mniej jednak rocznie zdobywa ją tylko 25% z 13 tys., które na nią wyrusza. Głównym problemem jest brak aklimatyzacji, pośpiech, zbyt duże tempo i zbyt mała ilość dni, które turyści przeznaczają na zdobycie góry.
Z kilku dostępnych dróg wybieramy Machame – 6 dni i ponad 60 km drogi.
Pierwszy dzień to rozdzielenie naszego sprzętu i ekwipunku miedzy tragarzy i wejście na 2900 m n.p.m. doMachame Hut. W bazie serwują nam full wypas – posiłek złożony z 2 dań, deseru, herbaty, a namioty, rozłożone dla wygody na lekko pochylonym terenie. Całą noc zjeżdżałem w dół, co w wyniku wcześniejszego skręcenie nogi w kostce (już w trakcie drugiej godziny marszu) pozwoliło mi zasnąć na całe 30 minut.
Kilimandżaro to góra, do zdobycia której trzeba pokonać pieszo 60 -100 km (w zależności od trasy), przejść tropikalny las deszczowy, wrzosowiska, pustynię, tundrę, śnieżne połacie i lodowe klify, a wszystko to niemal całkowicie na Równiku, aby w końcu dotrzeć do samego wierzchołka – Uhuru Peak liczącego 5895 m n.p.m.
DZIEŃ 2
Drugi dzień – słońce, jak to w Afryce, a temperatura jak w Europie – to wynik wysokości. Co dziwne Martynie udaje się dodzwonić do Polski, korzystając z mojej komórki (ERA GSM). Po godzinie 12-tej pojawiają się chmury, (tradycyjnie na Kilimandżaro). Udaje się nam w nie wejść i tak maszerujemy do bazy Shira Hut na 3900 m n.p.m. W nocy temperatura spada poniżej 00C.
DZIEŃ 3
Trzeci dzień – poranek wraz z pięknym wschodem słońca, rozpuszczającym śnieg na naszych namiotach. Toaleta (w tym mycie głowy Martyny) odbywa się przy użyciu wody, którą zapewniają nam nasi tragarze. Wymarsz po śniadaniu – dziś test prawdy – Lawa Tower Hut 4600 m n.p.m. Stamtąd schodzimy do bazy Barranco Hut 3900 m n.p.m. Naszą tradycją stało się, że wychodzimy ostatni z bazy, a dochodzimy jako jedni z pierwszych.
DZIEŃ 4
Czwarty dzień – nareszcie jesteśmy pod szczytem Kilimandżaro. Teraz już tylko ciężej, za to cały czas w górę. Ostatnia baz Shira Hut 4600 m n.p.m. Ci, co się zaaklimatyzowali śpią do 24-tej (mnie się to nie udaje) i zaczynamy nocny atak na szczyt.
DZIEŃ 5
Piąty dzień, a właściwie noc – wychodzimy, jak tradycja każe ostatni, przed nami migające nad nami punkty czołówek ekip startujących przed nami – widok co najmniej deprymujący. Pierwsze „ofiary Kili” schodzące w dół mijamy po niecałej godzinie. Widok przykry, zastanawiamy się kiedy na nas przyjdzie kolej. Organizm już dawno powiedział NIE (do dziś nie wiem, co mnie motywowało do dalszej męki). Po 8 godzinach mozolnej wspinaczki, w rytmie 2-3 kroki – przerwa i pokonaniu 1200 m wysokości, wyprzedzając większość grup, jestem 30 m od krawędzi wulkanu i wiem, że już nie zrobię więcej ani jednego kroku. Jeden z naszych przewodników proponuje mi pomoc – ambicja nie pozwala, ale ściągam plecak naszej ekipy i „lotem” pokonuję ostatni odcinek. Krawędzią, wraz ze wschodzącym słońcem, dochodzimy do najwyższego punktu Uhuru Peak – 5895 m n.p.m. Widok wprost abstrakcyjny – szczyt wśród lodowców a w dole gorąca Afryka. Dla takich chwil warto żyć. Cieszymy się prawdziwie jak dzieci. Kilka fotek i ujęć kamery – z żalem i z ulgą schodzimy w dół do wysokości ok. 2200 m n.p.m.
DZIEŃ 6
Szósty dzień to zejście do podnóża góry, wpis do księgi, odebranie certyfikatu i zjazd do hotelu w Moshi.
Jest 3 marzec – kąpiemy się w hotelowym basenie przy temperaturze 300C, wiedząc, że za 3 dni zamienimy slipki na zimowe ciuchy w Polsce.